U
|
marłrem.Tamtego dnia na zawsze opuściłem tak dobrze znany mi świat i,
choć od długiego czasu obawiałem się śmierci, ba! – chciałem ją pokonać, teraz
jestem zadowolony. Gdyby ktoś kiedyś mi powiedział, że tak właśnie wygląda agonia,
nie obawiałbym się. Lecz może właśnie w tym tkwi szkopuł – boimy się
nieznanego, przyszłości, nowego istnienia. A może zwyczajnie wzięło mnie
na pseudofilozoficzne rozważania?
Nie wiedziałem ile czasu dane
było mi tu spędzić, czas nagle jakby przestał się liczyć. Nie było tu żadnych
stworzeń, które niegdyś zabiłem, nie było żalu, bólu, nie było cierpienia. Co
więc było? Była Estelle. A ja nie potrzebowałem więcej. Te wszystkie zielone
wzgórza, szemrzące strumienie, strzeliste góry i przejrzyste wody – bez wyjątku
były jedynie tłem. Zaiste pięknym tłem, ale niczym więcej. Kiedyś chyba byłem
materialistą, bo wygodna kanapa i kieliszek Burbona były dla mnie niezwykle istotne. Co więc się
zmieniło? Och, nie ja! Umarłem – tylko i aż tyle.
Jednak nic nie mogło być tak
wspaniałe, utopijne. Był tu także Klaus. Ciągle chciał ode mnie, bym go
wysłuchał, bym podarował mu choć odrobinkę czasu, uwagi. Za pierwszym razem
rzuciłem się na niego, lecz mnie odciągnięto. To przez niego Estelle odeszła!
Te dwadzieścia lat katorgi spotkało mnie przez niego. Do tego jeszcze odebrał
mi możliwość zemsty. Umarł! I jeszcze sądził, że będę chciał go słuchać, mało
tego – wyciągnął na wierzch to, że jest moim ojcem. Jakby to kiedykolwiek
cokolwiek znaczyło. Jakbym dzięki temu miał jakiekolwiek korzyści. Nie miałem,
wręcz przeciwnie – ciągle same problemy, ciągle zjawiał się ktoś, kto chciał
mojej śmierci.
Estelle nie dała mi spokoju.
Zawsze była tak przeraźliwie uparta, wierzyła w ludzi, co wielu mogłoby nazwać
naiwnością. Ja sam tak to nazywałem. Dręczyła mnie ciągłym wypominaniem go,
chciała poznać człowieka, który sprowadził mnie na świat i była zdecydowana zrobić
to ze mną lub bez. Czy miałem więc wybór?
Wróciły moje dawne lęki. Gdy
ostatnio Estelle rozmówiła się z Klausem doszła do wniosku, że musi umrzeć za
mnie. Obiecywał jej, że wróci, że istnieje szansa, niezamknięte wciąż wrota.
Ale nie wróciła. Nigdy. A ja bałem się, że znów mi ją zabierze. Powie coś, co
każe jej odejść. W dodatku niby dla mojego dobra… Mojego dobra! Gdyby znał mnie
choć w najdrobniejszym ułamku, wiedziałby, że nic z tego, co uczynił, nie było
dla mnie dobre.
Mimo to – poszedłem.
Wszystkie domostwa były tu piękne. Nie potrafiłem nigdy
powiedzieć dlaczego, w czym tkwił ich urok, ale pewny byłem, że tak jest. W
dodatku każdy dom miał w sobie coś z właściciela, pewną szczególną aurę,
specyfikę, która nie pozwalała przejść nad tym obojętnie. Dom Klausa także
oddawał jego naturę. Ciemniejszy od pozostałych, lekko nachylony ku wschodowi o
wielu pozłacanych parapetach oraz innych fantazyjnych zdobieniach zdawał się
mimo to tchnąć blaskiem, wewnętrznym dobrem. To właśnie zdziwiło mnie
najbardziej. Estelle chwyciła mnie mocniej za rękę i pociągnęła w kierunku
drzwi. Zawsze wiedziała kiedy dodać mi otuchy i jak to zrobić. Czasami
zastawiałem się czy aby nie czyta mi w myślach…
Wysokie, smukłe, hebanowe
wrota otworzyły się jednak same. Oczekiwał nas, zrozumiałem. Uśmiechał się,
choć nigdy wcześniej nie widziałem na jego twarzy choć cienia radości, to teraz
wyglądał na szczerze szczęśliwego. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że
mnie uściska. Zrobił krok do przodu, a jego szeroko rozłożone dłonie drgnęły,
jednak wtedy Estelle zapytała o coś bardzo trywialnego. Chyba chodziło o jakąś
roślinę, która wyjątkowo jej się spodobała. Nie pamiętam. W każdym razie
uratowała mnie od niego i byłem jej naprawdę wdzięczny.
Wnętrze domu było zadziwiająco
jasne – zupełnie jakby nie był to ten sam budynek. Wszystkie ściany utrzymane w
promiennych barwach, które skojarzyły mi się z pewną osobą. Nie wiedziałem
jednak z kim. Zbyt skupiony byłem na Klausie, któremu nie potrafiłem zaufać.
– Widziałeś swoją matkę? –
zapytał, całkowicie zbijając mnie z tropu. – Tam, na ziemi? Byłem pewien, że
wróci, gdy… gdy się ujawnisz.
Popatrzyłem na niego zdziwiony,
nie wiedząc kogo ma na myśli. Moją matką była Penelopa Salvatore, a ona zmarła,
gdy byłem jeszcze dzieckiem. Wtedy również byłem zbyt lekkomyślny i nie
doceniałem tego, co miałem. Może zawsze trzeba coś stracić, bo zrozumieć jak wiele
to znaczy?
– Nie wiem o kim mówisz –
odpowiedziałem i odwróciłem od niego wzrok.
Poczułem dłonie Estelle
oplatające mnie w pasie. Była moim dobrym duchem. Jej zielone oczy przepełnione
były blaskiem i znów były zielone. Nie tak przerażająco srebrne jak podczas
rytuału. Kocham jej oczy.
– Masz oczy po matce –
powiedział Klaus, ponownie wybijając mnie z zamyślenia.
–Kim ona była? Znałam ją –
zapytała Estelle nim zdążyłem ją powstrzymać.
– Moja matka odeszła, gdy byłem
dzieckiem, zabił ją wampir – warknąłem niezadowolony. Nie przyszliśmy tu
rozmawiać o mnie, ani o moich bliskich.
– Twoją biologiczną matką była
Areanna – szepnął, a przez jego twarz przemknął cień. – Ona naprawdę bardzo cię kochała. Gdyby nie
ta fałszywa przepowiednia Lydii nigdy by cię nie opuściła. Znaczyłeś dla niej…
dla nas więcej niż wszystko. Zrzekłbym się władzy, gdyby to mogło zapewnić ci
bezpieczeństwo. Ale nie mogło. Nikt z nas nie potrafił zaufać ani Richardowi,
ani Thomasowi. Przepraszam.
Jego ostatnie słowa przypominały
bardziej cichy jęk niż cokolwiek innego. On naprawdę żałuje – dotarło do mnie. A
Areanna… Mogłem się wszystkiego domyślić! Gdybym tylko otworzył szerzej oczy,
gdybym posłuchał Stefana, zamiast wtrącać swoje trzy grosze, gdybym zwrócił
uwagę na jej motywy, gdybym… Do tej pory mogłem powiedzieć, że niczego nie
żałowałem, że wszystko zrobiłbym tak samo, bo doprowadziło mnie tutaj, do
Estelle. Bo nie żałuję, że umarł Klaus, Lydia, Deanna, Ileanna, Zach, Matt,
Tyler, Caroline, Bonnie, nie żałuję, że odeszła Elena, nawet tego, że sam
umarłem. Ale żałuję, że jej nie poznałem, że nigdy nie zachowywałem się w
stosunku do niej uczciwie, że zawsze żądałem więcej i więcej… Nie zasłużyła na
to.
Nie chciałem tam zostawiać
dłużej. Chciałem odejść jak najszybciej, a Estelle jak zawsze zrozumiała, co
się dzieje. Zawsze mnie rozumiała. Więc wyszliśmy.
I znów potrzebowałem wielu
słów, by ponownie pogodzić się z własną głupotą. Słów Estelle, bo sam nie
miałem ich dla nikogo. A w każdym razie nie tych, które niosłyby pocieszenie.
Zacząłem więc zastanawiać się
nad tymi, którzy tam pozostali. Wiele zawdzięczałem Stefanowi, któremu nigdy
nie zdołam się odpłacić. To, że nie żałuję śmierci Eleny, nie znaczy, że nie uważam
tego za niesprawiedliwe. Prawdopodobnie gdyby nie to nie znalazłbym się tu,
przy Estelle. Byłem jednak pełen podziwu dla brata. Sam nigdy nie zdołałbym
wykrzesać z siebie dość sił, aby zająć się dzieckiem. Dzieckiem, które tak
bardzo przypominało mnie samego, czego dowiedziałem się od innych wampirów. Czy
Stefan pogodził się z synem, czy wreszcie znalazł swoją oazę spokoju? Może wrócił
do Katherine? Z jakiegoś powodu wolałem, by tak nie było. Nie chodzi o
zazdrość, lecz o to, że ona na niego zwyczajnie nie zasługuje.
A Millie? Nigdy za nią nie
przepadałem, dla mnie zawsze więcej gadała, niż robiła i irytowało mnie to.
Lecz szczególnie zły byłem na nią za to, że uciekła tamtego dnia, gdy Estelle
odeszła. Zniknęła jak złodziej, nie pozostawiwszy ani słowa. Nie życzyłem jej
jednak źle, bo była siostrą Estelle, bo jej krzywda oznaczała krzywdę mojej
ukochanej.
Przemknęli przez moje życie
niczym cienie i niczym cienie pozostaną ze mną na zawsze.
Kiedyś zapytałem Estelle czy
możemy zobaczyć, co dzieje się tam, lecz ona uśmiechnęła się tylko słabo.
Wiedziałem, że sama myślała o tym bardzo często – w końcu nigdy nie przestawała
wierzyć w ludzi. A ja byłem jej za to wdzięczny. Wtuliła się we mnie najmocniej
jak mogła i wyszeptała cicho niczym wiatr:
– Ciesz się tym, co masz. Zapomnij…
I zdałem sobie sprawę, że ma
rację. Nie mogłem wciąż żyć przeszłością.